19:25 / 08.08.2005 link komentarz (2) | Wczoraj 
 
po czesci z nudow popadlam w szal sprzatania. Najpierw 
wytaszczylam graty jakies straszliwe z laundry room 
do szopy w logrodecku. Potem zmiana poscieli - czego 
absolutnie lamane przez koszmarnie nienawidze. 
(oczywiscie uwielbiam za to spac w czystej poscieli, 
tia...). 
Scieranie kurzow, zabijanie pajakow, ktore wyszly obrazone za to, ze im pajeczyny rozpieprzylam. 
 
Usuwanie ton papiorow Wlascicielowspomieszkanca z salunu 
(ten to ma talent, tydzien a juz zwaly sie przewalaja 
wszedzie...), pranie, odkurzanie, mycie podlog, w miedzyczasie 
tak zwanym zakupy, zrobienie obiadu, mycie okien (tylko 
u mnie) - zanim sie obejrzalam juz byla osma. 
 
Potem zadzwonila A. wyzalic sie. 
Potem... doszlam do wniosku ze cos jednak trzeba konstruktywnego zrobic 
i z mocnym postanowieniem nastukania sie (niedziela 
wieczor, ha ha coz za przezornosc i pomyslunek) poszlam do Mollys. 
 
Juz w polowie drogi pozalowalam tych pieknych sandalkow 
co je sobie kupilam 2 dni temu. Znaczy, powinnam napisac ze nog pozalowalam. Dwa wielkie pryszcze 
i zdarta skora z duzego palca. 
Jakos doszlam, nie? 
 
Nastukalam sie. 
 
A wracanie, wracanie w tych sandalkach to normalnie 
kurwa POEZJA prosze panstwa byla. 
 
W efekcie strat dzis jestem ubrana polowo: t-shirt, trampingowe spodenki krotkie, ohydne skarpetki i trampingowe sandalki, rownie ohydne. 
Ale - przynajmniej moge chodzic, nie? 
 
Nie da sie, no nie da sie ladnie wygladac i rownoczesnie 
pokonywac dluzsze dystanse na piechote. Nie da sie i juz. 
A pomyslec, ze kiedys sie dziwilam jak zobaczylam w NYC kobity zapierdzielajace do pracy w garsonkach 
a na nogach adidaski.... (szpilki oczywiscie w torbie 
i wsadzane przed wejsciem do biura). 
 |